Corporation Street.
Lubię
patrzeć na portowe kurwy.
Suche
i grube. Każdy kolor włosów i oczu.
Przechadzają
się świecąc w nocy skórą ud,
dekoltami
i paznokciami. Podchodzą do
przechodniów
sycząc: Marynarzu, zabawmy się.
Mówią
tak do każdego, nawet jeśli tylko
przez
roztargnienie zapuścił się biedak
do
tej dzielnicy.
Patrzę
przez okno. Schowany za firanami.
Czarne
Anioły w kabaretkach stukają
obcasami
po bruku.
Ich
śmiech chlasta ściany.
I
moje plecy. A później, tarzam się
do
rana, przeklinając tę ulicę i jej okupantki.
Kiedyś
obudziłem się w środku nocy,
podszedłem
do okna wychodzącego
na
portową dzielnicę. Pstrokaty alfons
rozmawiał
z nimi, gestykulując nerwowo
wyciągał
kosmate łapska po pieniądze.
Otoczyły
go skulone, wyblakłe i pokorne
a
jego wielka morda wypełniła ulicę.
Krzyczałem
przez zamknięte okno:
Sukinsynu!
Psujesz mi widok!
Zdałem
sobie sprawę, że jestem śmieszny,
kiedy
zaczęły go całować na pożegnanie,
czule
jakby rozstawały się
z
ukochanym ojczulkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz