sobota, 30 listopada 2013

Mliko i Mniód

Mliko i Mniód

To zdarzyło się wczoraj:
Podał mi kubek parującego mleka z wieczornego udoju:
Pij mliko póki ciepłe.”
Pachnące, rozświetliło zimowy wieczór.
W wielkich czarnych oczach krowy, zabłysło lato
i trawa, którą kosiliśmy nad jeziorem.

To zdarzyło się wczoraj:
Brnąc po kolana w śniegu poszliśmy szukać choinki.
Dziadek mówił z uśmiechem: „Szukaj najładniejszej,
która najładniej pachnie. Tak, żeby starczyło do Trzech Króli.”
Na jego wąsach usiadły wszystkie gwiazdy.

To zdarzyło się wczoraj:
Przynieśliśmy Najpiękniejszą z Górzyńskich lasów.
Babcia podśpiewywała:
Oj czom Halu ne tancujesz, Halu ty moja!
Bo ne maju korałikiw diwczyna twoja.”
i parzyła drób biegający jeszcze rano po podwórzu.

To zdarzyło się wczoraj:
Pajda chleba w dłoń i do drewutni marsz!”
Głos ułana od Kleeberga odbijał się iskrami
od sufitu, iskrami których nie zgasili ani brunatni
ani czerwoni. Nauczyli go tylko, żeby w chusteczce
od babci nosić pajdę chleba do późnej starości.

To zdarzyło się wczoraj:
Siekiera wyłuskiwała tajemnice drewna.
Zimy, wiosny, lata i jesienie zamknięte w słojach,
sękach i żywicy. Drzazgi fruwały dookoła,
masło i miód mieszały się z zapachem drewna.
Dźwięczała siekiera i skórka chleba.
A on mi nigdy nie powiedział, że kiedyś szedł
przez linię frontu i pola minowe, żeby uruchomić młyn.

To było wczoraj:
W szczeliny drewutni zaglądał mróz i wiatr,
koty zwabione zapachem wygrzebały się z siana,
bezczelnie zaczęły się łasić do stop.
Zebraliśmy drwa i poszliśmy gapić się
jak Babcia szykuje kutię.

To wszystko zdarzyło się wczoraj a może sto lat temu?
A ja jeszcze teraz trzymam w ręce kubek mleka
i pajdę chleba z masłem i miodem.

piątek, 29 listopada 2013

Cukierki

Cukierki

Podał mi dwa cukierki
wygrzebane z odrapanej szuflady
Na osłodę życia - powiedział.

Cukierki leżą nie zjedzone są nieustannym przypomnieniem.
Niewiele trzeba a świat nabiera barw turystycznego folderu.

Starszy Pan nie zdaje sobie sprawy, że nigdy nie zjem jego cukierków.
Wkrótce też zapomni, że cokolwiek komukolwiek podarował.

Milkną już kroki na korytarzu
Codziennie umyka coś drobnego
papierki po cukierkach szeleszczące w koszu.

czwartek, 28 listopada 2013

Spowiedź Androida

Spowiedź Androida
 
Nie. Nie hoduję owiec. Nie mam też elektrycznych snów.
Zobacz, każde z wcześniejszych zdań zaczyna się literą N.

Nicość – brak snów po dniu tak podobnym do innych.
Nienasycenie – żeby dni sensownych było jak najwięcej.
Nadzieja – tak, ta zawsze umiera ostatnia. Żartuję.

Widziałem. Mogę to powiedzieć. Teraz już mogę.
Patrzyłem na ludzi, którzy znikali atom po atomie,
ze światłem w oczach. Do samego końca.
Trzymałem ich za ręce, opowiadali mi swoje historie.
Prosili, żeby zatrzymać ich w pamięci jak najdłużej.
Staram się ale blakną twarze,
nie pamiętam czy ich dłonie były ciepłe,
mylą mi się kolory oczu i skóry.

Przychodzili także stamtąd.
Wracali. Zrastali się. Wbrew logice.
Lekko wystraszeni, nabierali sił.
Odchodzili do swoich spraw.
Hodować owce, żony, mężów i wyrodne dzieci.
Ci nie chcieli żeby o nich pamiętać.
Prosili, żeby zapomnieć. A ja nie mogę.

Nicość istnieje tylko w naszych umysłach.
Człowiek jest bronią masowej zagłady,
tylko on stwarza Apokalipsę.

Antyglobalista trzyma w dłoni koktajl Mołotowa,
próbuje zapalić kawałek nasączonej benzyną szmaty.
Widząc jego nieudane próby usłużny fotoreporter
podaje mu własną zapalniczkę. Szmata płonie!
- Tylko dobrze się ustaw! - krzyczy.
Butelka leci łukiem w szpaler policjantów
a płomienie liżą ich nogi.

Quang Duc, Siwiec, Palach, Brusewitz
Czułeś kiedyś pogorzelca?
Smród spalonego ciała oślepia.
Wdziera się głęboko w płuca,
tak że masz ochotę wyć.
Ale Apokalipsa dopełnia się w milczeniu.

Nienasycenie – żeby zdążyć.
Zobaczyć jak najwięcej wschodów słońca.
Ciągle do przodu. Nie oglądać się.
Nie pamiętać o rocznicach, jubileuszach, świętach.
Upadanie i podnoszenie się,
zaczyna od dawna przekraczać granice banału.
A ja ciągle biegnę wściekły.
Nadzieja. Tak. Ta zawsze umiera ostatnia.

środa, 27 listopada 2013

Spodnie

Spodnie

Dotykając czarnego gorącego materiału uświadamiam sobie
prosty fakt
Nigdy nie noszę spodni od garnituru w dzień powszedni
coś zatem musiało się zdarzyć:
Egzamin
Pogrzeb
Zmartwychwstanie
Ręce mam mokre i lepkie denerwuję się
zastanawiając się
co bełkocze nalany pysk znanego polityka
widzianego w telewizorze
Coś się stało dotykam gorącego materiału
uświadamiając sobie prosty fakt
Spodnie wyprasowane w ostrą brzytwę

wtorek, 26 listopada 2013

Andromeda

Andromeda

Chcę żebyś wiedziała, jak mocno wpatruję się w rozgwieżdżone niebo i jak lodowate są ostatnio noce.

Pamiętam jak jeszcze wczoraj piliśmy z jednego kubka malinową herbatę.

Pamiętam grające na ścianach cienie.

Dzisiaj, wypatruję cię w refleksach chrzęszczącego śniegu, i w mlecznej drodze.

W tę lodowatą noc, wpatruję się w krystaliczne niebo.


Niczego to jednak nie zmienia.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Lapidarium Jatom (Tablice)

Lapidarium Jatom (Tablice)

Ziemio słona
Ziemio!
Między szczelinami chodnika
głos Kantora
ledwie słyszalny
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...

W trotuarach tego miasta
łkają pocięte
zagubione mem
i szin ze słów
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...

Chodnik parzy
siedemdziesiąt lat
i nic
buty esesmanów
walonki czerwonoarmistów
trampki licealistów
sandałki dziewczynek sypiących kwiatki
wystukiwały
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...

Wstyd wżera się w skórę
w kości
za tych co zapomnieć kazali
za tych co zapomnieli
szeleści żwir i kasztanowce
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...

niedziela, 24 listopada 2013

IX.

IX.


Gałęziami wierzby delikatnie porusza wiatr.
Wydaje się, że teraz zapanuje cisza,
i że skończyła się jesienna destrukcja.
Patrzę przez świat na zamknięte okno,
bezpiecznie tłumi każdy szum,
miękko zniekształca blade światło.


Zdezorientowany wpatruję się w światło.
Cieszę się, że za oknem cichnie wiatr,
i cichnie z każdą minutą deszczu szum.
Po tej stronie niczym nie zmącona cisza,
jak strażnik dzieli mnie od świata okno,
po jego drugiej stronie jesienna destrukcja.


Gdzieś daleko odbywa się destrukcja,
w gęstych chmurach znika dnia światło.
W oku cyklonu błękitne, przejrzyste okno.
Dookoła noc na strzępy rozrywa wiatr,
Przed uderzeniem nawałnicy błoga cisza,
jedynie daleki słychać oceanu szum.


Z tej strony jest ciepło, cichy kaloryfera szum,
a w radio seny głos powtarza: „Destrukcja“.
Poza tym senna dookoła cisza.
Miasto oddaje nocy sztuczne światło.
Noc wcale nie jest czarna, tylko cichnie wiatr,
próbuje się dostać do środka przez zamknięte okno.


Chroń mnie moje okno!
Zagłusz ten szum!
Niech nie wdziera się tu wiatr!
Po drugiej stronie destrukcja,
mdłe latarni ulicznych światło.
Niech mnie ogrzewa obojętności cisza.


Dzisiaj nie będzie spokoju, to złudna cisza,
bo przed zgiełkiem nie obroni okno.
Wdziera się w ten spokój niebieskie światło,
w środku słychać rozbieganych myśli szum.
Dzisiaj noc ma imię destrukcja „Destrukcja“.
Wyje za oknem jej szalony brat „Wiatr“.


Porusza gałęziami wiatr, i złudna za oknem cisza.
Jesienna destrukcja wdziera się przez zamglone okno.
Ściszonego radia szum, kradnie brzaskowi światło.

sobota, 23 listopada 2013

Sobota. Szósta rano.

Sobota. Szósta rano.

Daj pospać sunąca przez mieszkanie deskorolko.
Daj poleżeć chociaż chwilę dłużej prośbo o herbatę i kanapkę z serem i ogórkiem.
Nie płosz kolorowego snu telewizorze wychwalający na cały regulator, masę niepotrzebnych rzeczy.
Daj pospać psie szczekający nad uchem.
Zostaw mnie w spokoju dźwięku tłuczonej szklanki.
Chcę się przewrócić na drugi bok.
Z dziwnym uśmiechem mówisz:
„Dzisiaj się nie wywiniesz, kochany.”
Wlokę sen do łazienki słysząc za plecami tupot bosych stóp.
W kuchni, odsłaniam zasłony i po śniadaniu zaczynamy wyliczankę:
Jedna kapsułka Strattery,
Jedna tabletka Abilify,
Dwieście mililitrów Convulexu.
Całkowicie budzi mnie kawałek szkła w stopie ze zbitej szklanki
i głośny śmiech jeżdżący po przedpokoju na deskorolce.

piątek, 22 listopada 2013

Recitativo

Recitativo

Kundel podszedł do dmuchawca. Dotknął go językiem podobnym do plastra szynki.
Sprawił, że delikatny puch uleciał w przestrzeń. Znudzony pies położył się w trawie.
Ignorując wszelkie zasady, wyciągnął się na plecach i tarzał ze szczęścia.

Może to ja byłem tym psem. Dotykałem główek mleczy i wypuszczałem w świat
zakodowane w ziarnach chwile radości nic nie znaczącego bytu. O istnieniu.
Może to ja tarzałem się w wysokiej trawie, analfabeta czytający listowy papier nieba.

czwartek, 21 listopada 2013

Nokturn II

Nokturn II

Gwiazda co podobno spełnia życzenia.
Spala na popiół karton nocy. Znika.

Przegapiłem ją śpiąc. Przecieram szybę.
Zdaję sobie pytanie. Jak można? I po co?

Bezruch. Popiół i pęd ku forpocztom przeszłości.
Kiedy po raz pierwszy zrobiliśmy to w sadzie.

Leśmian chichotał. Bo jak można uprawiać seks
w malinach? A jednak. Sok. Do dzisiaj słodki.

Jest tylko mgła. Popielata sceneria. Cekiny na niebie.
Niecierpliwie przymierzam garnitur z ciszy.

Ty masz intuicję, z której kroisz ponad miarę.
Szeroko jak horyzont. Z gestem jak horyzont.

środa, 20 listopada 2013

Nihil

Nihil

Odbija mi się Sartrem.
Za moim oknem budują
Autostrady i wieżowce.
Ponad ogrodem wyznaczono
Korytarze dla
śmigłowców bojowych.
Czy ty mnie, wiesz, tak w ogóle?

Patrzę w sufit, w mleczne kręgi.
Jest mi nijako. Dobrze.
Siedzisz odwrócona
Już tylko pojedyncze lodowce
Zostały na szczytach kręgosłupa.

Przygarnijmy kota. Utuczymy go, spasiony zostanie padyszachem domu.
W nocy nie zgubimy do siebie drogi kiedy zielonymi ślepiami rozjaśni
Ścieżki między meblami.
Albo będzie latarnią morską wyludnionego archipelagu.
W deszczowe dni będziemy go obserwować dumnie spacerującego
Po ogrodzie.
Czy ty mnie? Wiesz.

Werbel wybija rytm.
Równaj, równaj, równaj
Nie nadążamy.
Wszystko dlatego, że
Ciągle jestem karłem stojącym na klifie.
Dziwolągiem któremu kiedyś się zamarzyło
Posłuchać oceanu gryzącego wędzidło brzegu
I w nieustannym galopie pieniącego się na porzuconych muszlach.
Teraz wróciłem, żeby usiąść na skraju twojego uda
I przepędzić zimę.

wtorek, 19 listopada 2013

Mozaika

Mozaika

Nie wiem co mnie podkusiło.
Może zmęczyła mnie zabawa,
ale chyba nie aż tak bardzo,
skoro wracałam piechotą.
Rzeczywiście, trochę szumiało mi w głowie.
Musiałam usiąść, ale nie wiem,
dlaczego na środku tej drogi.
Nie widziałam, kiedy uderzyło
we mnie osiemnaście ton.
Mama zawsze mówiła mi – Jesteś piękna. Byłaś zawsze i ciągle jesteś.
Zobacz teraz to zdjęcie i popatrz na moją twarz.
Kochana Mama. Nigdy nie potrafiła kłamać.
Kiedy mnie wybudzili z narkozy,
Lekarz powiedział, że przypominam mozaikę.
Mówił, że widział coś takiego we Włoszech,
i że jestem pietra dura. Teraz już wiem, co to znaczy.
Każda kość, kostka i kosteczka, kamyk rozrzucony bezładnie.
To niesamowite, wiesz musieli mnie znowu układać od początku,
dopasowywać szkielet do obwisłej skory.
Po tym wszystkim, chcę jeszcze tylko
zobaczyć Florencję.
Kochana Mama mówi, że świat przede mną,
i ona pojedzie dokąd chcę.
Czuję się dziwnie, bo dopiero teraz mam marzenia.
Myślisz, że dam radę pojechać tam,
do tych Włoch i zobaczę mozaikę?

poniedziałek, 18 listopada 2013

Leżę

Leżę

Myślę, żeby się podnieść, pójść dalej.
Nie jestem pijany, ani odurzony, nawet
głodny nie jestem, szczególnie pobudzony też.
Leżę, opierając bose stopy o miasto,
Czuję ukłucia, ostrych czubków drzew i wież.

W dłoni, torebka prażonego słonecznika.
Świeci słońce – rozgryzam pestki.
Leżę i myślę, żeby wstać, ale tylko myślę.

W tej właśnie chwili , najważniejsze
są ziarna słonecznika i wypluwanie łupinek.

Obowiązek nakazuje mi wstać.
Świat nakazuje mi wstać.
Sumienie nakazuje mi wstać.

Jednak drgają tylko mięśnie,
które podają słonecznik do ust,
wyłuskują, gryzą i połykają.

Najważniejsza jest melodia pękających łusek,
Moment, kiedy wyplute lądują w trawie,
a smak ziaren powoli dociera do mózgu,
sprawiając, że przywieram mocniej do ziemi.

To jest ten moment szczęścia, kiedy wiem że niczego nie muszę.
Nie muszę wplatać w ten wiersz wulgaryzmów.
(Chociaż mam świadomość, że w końcu będę musiał wstać)
Nie muszę za niczym gonić, ani uciekać.
(Chociaż ktoś, tak mi się wydaje, czeka i będę musiał wstać)
Nie muszę nawet skończyć tego wiersza.
(Chociaż wiem dokładnie – to koniec i muszę jednak wstać)

niedziela, 17 listopada 2013

VIII.

VIII.

Kiedy mówisz Kujawy
myślisz płasko.
Myśląc o tym mieście mówisz Solanki.
Przypomina się polna droga,
inkrustowana zielenią panorama,
zaułki miasta znane na pamięć.

Zawodna jest pamięć,
przypominasz więc Kujawy,
wraca panorama.
pola ułożone płasko,
czarna polna droga,
prowadząca w Solanki.

Dzisiaj puste, ciche Solanki.
Wyświetla obrazy pamięć.
Ławka w tym parku tak droga,
twoje Kujawy,
gdzie wcale nie płasko,
koronami w górę strzela panorama.

Postrzępiona panorama,
wklejone w nią Solanki,
życie tu płynie płasko,
nie obciążając pamięci.
Drzemią spokojnie Kujawy,
tak senne i cisza im droga.

We mgle majaczy droga,
znika swojska panorama,
senne, płaskie Kujawy,
za plecami coraz dalej Solanki.
Uczysz się jeszcze na pamięć,
tej ziemi leżącej płasko.

Wije się płasko,
czarna droga,
na pamięć,
za tobą panorama,
przyklejone do niej Solanki,
oswojony kawałek świata – Kujawy.

Kujawy, nigdy dla ciebie nie było tu płasko,
Daleko Solanki, coraz dalej prowadzi droga,
nie blaknie zaułków i pól panorama, którą znasz na pamięć.

sobota, 16 listopada 2013

Kendo

Kendo

Kendo (Wiosna)

Świst ostrych mieczy.
Błysk srebrnych kling oślepia.
Precyzją ciosów.
Szukam prawdy idąc sam,
Walczę z cieniem obok mnie.

 
Gołąb (Lato)

Rozdarł go na pół,
w locie drapieżny sokół.
Koty chłepcą krew.
Tnąc drogę płynie lekko,
Pióro w czerwonej rzece.

 
Jesień (Jesień)

Wicher za oknem.
W pokłonie drzewa zgięte,
Tulą latarnie
Łzy świata spływają w dół.
Jest noc, świat drży, gnę się z nim.


Briefe und Zeitung (Zima)

Osiemdziesiąt lat,
schody skrzypią tak samo,
choć ludzie inni.
Pod mosiężną tabliczkę,
wrzucają ciągle pocztę.

piątek, 15 listopada 2013

Brenda Lee

Brenda Lee


Śpiewa noc
Szeleści w koronach
Zwabione chrapliwym trelem
Ćmy chcą odbić mieszkanie dla siebie.
Brenda zna moc słowa
Wibrowanie.

czwartek, 14 listopada 2013

Jazon

Jazon

I.

Kobieta, która mnie niesie wciąż
od lat, nie pozwala mi upaść.
Powtarza – umiesz iść sam, wiem to.
Kiedyś będziesz gotowy na krok,
ten pierwszy, znowu samodzielny,
otworzysz znów oczy i serce
byle dalej mieć mrok za sobą.
Kobieta, która mnie niesie wciąż,
chociaż zaciska usta z bólu,
ma ciągle w oczach iskry życia,
zapalające mój mały świat
i zamienia w popioły żyzne
czerniejące kikuty sadów,
pod powiekami tkwiące bólem
Kobieta, która mnie niesie wciąż,
czasem poskarży się półgłosem,
czasem wykrzyczy ból prosto w twarz.
- Odważ się w końcu żyć i weź mnie
wreszcie w ramiona i nieś w bezkres,
krokiem pewnym, jak kiedyś szedłeś
umiejąc marzyć, kochać i żyć.

II.

Wychodzę z ciepłego mieszkania.
Tak zawsze kończy się rano sen
- smakiem kawy i chleba z masłem.
Po omacku szukam jeszcze ust
sennej, domowej Hypsipyle.
Do jutra – szepczę, znikam cicho,
kurtkę wkładam na zbolały grzbiet.

Cień znika w chłodzie listopada
chmurnego czarownika smutku,
świecącego złośliwie w oczy
ślepiami sodowych latarni.
Prowadzony donikąd patrzę
na wstęgę ludzkich szarych cieni.
Od smugi aut mknących w mrok ślepnę.

Potrącam innych oślepionych.
Zaczynamy poranny pacierz,
siarczystych pozdrowień bliźniego.
Krótkie eksplozje z ust nie ranią,
bo pancerz twardy ma już każdy.
Obojętnego – Przepraszam! - zgrzyt,
i wszystko znowu w mroku znika.

III.

Z kawałków szkiełek kolorowych,
człowiek mieniąc się idzie w tłumie,
ludzi z kolorowych kawałków.

Pobrzękuje na wietrze, chrzęści.
Człowiek odbija się w szkle wystaw.
W taflach ich gładkich i matowych,

oceanów bezkresnych widma,
ławice marzeń do spełnienia.
Stalowych masztów smukłe drzewce,

prowadzą w dal żaglowce białe.
Syreny kwilą swoje pieśni,
plastikiem wabiąc piersi gładkich,

sen obiecują w trójwymiarze.
Skórę prawdziwą, ludzką, gładką
dotknąć jej można i przytulić,

Żadnych – szkieł, ran, bólu i krwi plam,
człowiek nie rani już człowieka,
choć szkieł ma wbitych w duszę milion.

Z kawałków kolorowych szkiełek
człowiek, mieniąc się znika w tłumie,
uśmiecha się szydząc z tej mrzonki.

środa, 13 listopada 2013

Kantata

Kantata

Zostałem taki,
jaki był pierwszy głaz
narzutowy,
człowiek z mnóstwem dziurek.”
Paul Snoek „Skalp”


Ironicznie – wszystko pozostało
takie samo
mimo prób rzeźbienia
rozłupywania
gładzenia
i ględzenia


Wdycham głęboko
tampon powietrza
nasączony
skoszoną trawą


Wszystko oszalało
niezrozumiały hedonizm
przeczy idei związku
i świat układa pierwszą strofę
wiersza
o przetrwaniu, ruchu
niezmienności
życiu

wtorek, 12 listopada 2013

Jadąc

Jadąc


Jadąc przez Europę z nosem przyklejonym
do brudnej szyby autokaru,

Każdą autostradę porównujesz ze ścieżkami dzieciństwa.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wilk

Wilk

Z nosem przy ziemi, zatrzymuję się od czasu do czasu.
Wyznaczam własne terytorium, gorącym oddechem.
Biegam truchtem dookoła miasta, szczerząc kły.
żyję na pograniczu, nasłuchując odgłosów w ciemności.

Nie mam stada, już nie mam stada. Znowu wybrałem.
Zostałem sam, na granicy miasta, dziki i wolny.
Czasem patrzę na nie z daleka, przyczajony wśród traw.
Szczególnie pięknie wygląda w nocy, wyobrażam sobie,
że patrzy na mnie tysiąc innych, czujnych wilków.

Ale w jego zakamarkach, ujadają tylko dzikie psy.
Biegają stadami, trzymamy się od siebie z daleka. Mimo wszystko.
Wiemy o sobie, ale zajmujemy się własnymi sprawami.
Ja sikam na polne kamienie, one na mury kamienic.

Przekonani o własnej wyższości,
Trzymamy się od siebie z daleka.
Chociaż pijemy z kałuż po tym samym deszczu,
wyjemy do tego samego księżyca,
czeka nas ten sam kij hycla.


niedziela, 10 listopada 2013

VII.

VII

Miniaturowy ogród na balkonie, popsuty zegar z kukułką.
Kilka grafik za szkłem na ścianach. Bezruch, niepokojący
i zauważalny brak tykania zegara. Nawet drobinki kurzu
w tym domu zastygły w promieniu mlecznego światła.

Kiedyś potrafiłem robić więcej hałasu. Wprawić w szalony wir
te niemrawe drobinki. Światło też było jaśniejsze i tykał zegar.
Wszystko jednak mi zbrzydło. Nie słucham już radia i płyt.
Drażnią mnie nawet własne kroki kiedy muszę się stąd ruszyć.

Sterty gazet, półki z książkami w wyblakłych oprawach. Biurko.
Nawet nie czuć starości, swądu wypalonego człowieka. Umierania.
A może to spokój? Rezygnacja oczekiwania, niepotrzebne oswajanie
starego nienazwanego przyjaciela, bezszelestnego ale obecnego.

Widzisz, nawet nie czuję się stary. Nawet nie zmęczony.
Codziennie rano idę na spacer tylko jedną bezpieczną ścieżką:
Od kuchni do sypialni, z przystankiem na łazienkę.
I to nie zawsze. Zapominam drogę w stronę drzwi wyjściowych.

Nasz rozmowa postrzępiona ciszą gaśnie w półmroku. Znużeniu.
Często milkniemy, choć ciśnie się tyle pytań. Nic tu po mnie.
Ściany mieszkania wypychają mnie na zewnątrz. Jestem intruzem,
ciekawością i gwałtownymi ruchami uniemożliwiam porozumienie.

Zrozum, już niczego nie chcę pamiętać. Obrastam przeczuciem.
Wykluczyłem się sam, granica jest na progu i tak mi dobrze.
Za tym progiem to już nie mój świat. Została mi zdechła kukułka.
I kilka wspomnień, których nie potrafię się pozbyć. Idź już.

Stwierdzam, że nic tu po mnie. Zbieram się do wyjścia. Zamieram.
I wiem, że skłamał, kiedy zamiast odprowadzić mnie do drzwi,
uśmiecha się patrząc w stronę miniaturowego ogródka na balkonie,
sztubackim dmuchnięciem wprawia w ruch drobinki kurzu
prawie nieruchome i martwe w mdłym promieniu światła.

sobota, 9 listopada 2013

Podróż

Podróż

Cześć. Jestem wielkim ślimakiem.
Dasz mi sera?

Bardzo długo zastanawiasz się
Nad odpowiedzią.

Ale to nic, mamy czas,
Najważniejsze, że w końcu się uśmiechasz.

Idę w dół po policzku do miękkiego
Miejsca na granicy szyi.

Minie wiele wieczorów
Zanim tam dotrę.

Uśmiechaj się częściej. Wtedy można podróżować.
Nawet na jednej nodze.

piątek, 8 listopada 2013

Biegun

Biegun

Kiedy został sam wymalował mieszkanie na biało.
Nie rozpaczał ani nie porzucił stałych zajęć.
Dotychczasowy świat pozostał całkiem nietknięty.

Biel mieszkania zatrzymywała go coraz częściej.
Właściwie, sympatia do bieli rosła z dnia na dzień.
W ciszy ścian hibernował się i stygnąc zapominał.

Pewnego dnia w stercie gazet wygrzebał kolorowe pismo.
Na zdjęciu igloo na tle błękitnego polarnego nieba.
W innym kolorowym magazynie wygrzebał fotografię
pustej szpitalnej sali. Zupełnie podobnej do tamtej.

Oprawione w ramki zawisły na gładkich ścianach w największym
pokoju, który stał się wierzchołkiem dryfującej lodowej góry.

Czeka w milczeniu polując na foki i białe niedźwiedzie.
Ma już pełną lodówkę mięsa i niebo ciągle bez chmur.

Niebo ponad górą jest wiecznie błękitne. Bezchmurne.
Wprost z sali wychodzą razem na spacer. Jest szczęśliwy.
Pod lodem pluskają ryby, harcują foki. Kończy się polarny dzień.

czwartek, 7 listopada 2013

No name

No Name

Taki byłem szczęśliwy mieszkając w środku świata.
W zgiełku ulicy znajdowałem spokój idąc między
stromymi kanionami bezimiennych ulic bez końca.
Moczyłem stopy w żółtej strudze taksówek i układałem
pieśni błądząc bez celu szachownicą skwerów.

Codziennie rozkładałem płachtę kawiarni na stole
w mikroskopijnym mieszkaniu katalog kawiarni i kin
teatrów i klubów rozbłyskał neonami nie gaszonymi
nawet w dzień. Wlepiałem w ten obraz chciwy wzrok.

Jak żałuję tego szczęścia, kiedy mogłem przecierać
szlaki wśród traktu ludzkich głów mknących w różnych
kierunkach i spotykać poetów bezimiennych a przecież
wielkich, choć znała ich ledwie z widzenia jedna przecznica.

Sam przecież byłem poetą moje wiersze ponad wierzchołkami
drapaczy chmur rozlewały się nad miastem w środku świata
wzrok anonimowych przechodniów tak doskonale obojętny
dawał poczucie spełnienia i wypełnionych życiem dni.

Nikt nie przerywał mojego poematu on po prostu trwał.
Widzę jak patrzysz na mnie ale posłuchaj piosenki
śpiewałem ją idąc szczęśliwy w deszczu środkiem świata
Where the streets have no name. Where the streets...
Wiem do cholery, ze to o czym innym. Ale tu zawiera
się kwintesencja mojego szczęścia i radości, wiesz?
Jeszcze czasem od siebie dośpiewałem choć fałszuję:
Where the people have no name. Where the poetry has no name.
Where I have no name. I'm happy in the middle of the world.

Nie patrz tak na mnie i nie uśmiechaj się kpiąco.
Też się zastanawiam: Po chuj tu wróciłem.

środa, 6 listopada 2013

Colas

Colas 

W końcu będzie musiał otworzyć okno.

Zaduch straszny. Za oknem wiosna. Życie.

Wydeptane ścieżki krzyżują się na podłodze,

tworząc głębokie kaniony w twardym kurzu.



Półmrok nie przysłania tłustych śladów

na starym albumie ze zdjęciami. Ma tam wszystko.

Góry, morza, imieniny, wesela i stypy.



Chłopiec w śmiesznym wdzianku,

Chłopiec tańczący kółko graniaste,

Chłopiec tulący się do czarnej dziury w albumie.

Nastolatek i mężczyzna.

Zastygli wszyscy na pozowanych zdjęciach,

niedoświetleni i dalecy.



Obok albumu, w zielonej twardej okładce egzemplarz

zapisków burgundzkiego opoja. Wyświechtane kartki,

gładzona przez lata okładka. Colas Breugnon rumiany

i beztroski. Próbował uczyć się tej radości przez lata.



Teraz zerka w stronę okna. Może czas je już otworzyć?

Wpuścić wiatr, położyć na trawie, posłuchać ptaków.

Wyjść z głową uniesioną w górę. Drogi Colas – choć

przez chwilę poczuć tę dziecięcą beztroskę. Mimo wszystko.



Wertując książkę. Zauważa banknot. Zieleń coś mu przypomina.

Zawieruszył się tu widocznie po którejś podróży, o której

dawno zapomniał. Zawsze używał dziwnych zakładek do książek.

Oko w trójkącie wpatruje się w niego ciekawskie, przenikliwe.

Promieniujący wzrok jest nie do zniesienia. Odwraca dolarówkę.

Czyta głośno sentencję, która przykuwa jego uwagę:

In God we trust. Zaczyna się śmiać, coraz bardziej nerwowo.

Coraz głośniej.

wtorek, 5 listopada 2013

Obca mgła

Obca mgła

Pokój wypełniał się dymem i muzyką z winylowej płyty. Czułem narastające w tych dwojgu napięcie.
Kiedy dzisiaj to sobie przypomnę – powiedziała – nie mogę w to uwierzyć. Jedna puszka fasolki na cały dzień. Żyliśmy tak ponad miesiąc.
Kiedyś stojąc przed wystawą powiedziałem do niej – nie pamiętam smaku mleka.

Uśmiechnęła się zawijając Virginię w szeleszczącą bibułkę Rizla. Nienawidzę fasolki i mgły.

Tak... ale po tej fasolce kochaliśmy się do upadłego i pielęgnowaliśmy sny.
On chciał zostać sławnym didżejem a ja chciałam sobie kupić firmowe dżinsy a nie zagrzybiony syf z lumpeksu.

Wiesz to wszystko w sumie było bardzo proste, wystarczyło tylko chcieć, zacisnąć zęby i nie dać się zeszmacić. Teraz kiedy go przytulam do siebie, wiem że zrobilibyśmy to jeszcze raz. Nie żałuję ani jednej puszki tej cholernej fasolki.

Przyglądam się tym dwojgu, w tatuażach zapisana historia życia, w pokoju tytoniowa mgła, za oknem mgła.

Ona podchodzi do okna i mówi...

Wszystko pięknie się teraz układa. To nic, że za oknem jest mgła, ale jeszcze ciągle nie mogę się do niej przyzwyczaić.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Powroty

Powroty

Leżę w trawie -
 -  wiesz pod tą wieżą
z czerwonej cegły.
Teraz, wieża nie ma dachu.

Leżę patrząc na coraz rzadsze pociągi,
jakby zagubione w dwudziestym pierwszym
wieku.

Jest ciepło, jak dawniej,
lato nie zmieniło jeszcze kolorów.
Pszenica rośnie tam gdzie kiedyś.

Właściwie prawie  nic się nie zmieniło,
Prawie nic?
Może to i lepiej,
że życie toczy się daleko stąd.

Mam wrażenie,
że wszystkie drogi
prowadzić mnie będą zawsze
pod wieżę z czerwonej cegły.

niedziela, 3 listopada 2013

VI.


VI.

Zawsze kiedy jestem przy tobie, to jakbym wdychał eter
Niecierpliwości spala mnie płomień i gotowy na umartwienia
umysł i ciało w rejonach dalekich bezwładnie żegluje.
Tak dziki jestem jakbym przed chwilą opuścił erem
i stanął u źródła spragniony anachoreta rozczochrany,
wpatrzony w ciebie (jak kiedyś) w Gloucester, w katedry witraż.

Uniesień na twarzy się maluje wielobarwny witraż
Lekkie członki unoszą się w niebiański eter,
na krawędzi szaleństwa, namiętnością rozczochrany.
Już myślę, że rozkosz blisko – nie wrócą umartwienia.
Otumaniony, nie przejmując się rozsądku sterem,
wprost na skały szaleństwa rozum mój żegluje.

Nie chcę wiedzieć dokąd żegluję
Nad głową nieba witraż.
Płynę do ciebie miłości szkunerem.
I ślę wieść tę w eter.
Skończą się umartwienia,
gdy czule ujmiesz mój łeb rozczochrany.

Marzę tak w skrytości ducha, gładząc włos rozczochrany,
wszystkie moje zmysły i żądza ku tobie żegluje.
Ale ty nie chcesz, żeby skończyły się moje umartwienia.
Nie dane mi zostać rycerzem osadzonym w witraż,
co wybrankę ratuje zwiewną jak eter,
Zegnaj laleczko – powtórzę za Chandlerem.

Przysłałaś mi straszną wiadomość kurierem
stał i uśmiechał się głupio na progu rozczochrany.
Czytałem łapczywie i czułem jak z powietrzem miesza się eter.
Po wzburzonym oceanie nicości bezwładnie ciało żegluje,
rozpadł się z brzękiem miłości witraż,
na szkła kolorowe – narzędzia umartwienia.

Eh! Nic nie dają umartwienia!
Nawet i te Wagnerem!
Liści jesiennych depcząc witraż,
biegnę przez park jak strzyga rozczochrany.
Za mną posępna melodia żegluje,
Walkiriami wypełnia się eter.

W końcu mam dość, nudne te umartwienia – trujący twój eter.
Rozczochrany do klifu taszczę pakunek, włosy blond z krwią tworzą witraż,
Nie będziesz nazywać mnie zerem! Po oceanie niech ciało twoje żegluje.