Stwarzanie
Wygnany na balkon,
Rozpoczynam poznawanie jego terytorium.
Gładka powierzchnia kafli
Jest tylko z pozoru
Pozbawiona rzeźby.
Wczoraj, w kącie powstała pustynia.
Wielki Bóg – Dziecięce Wiaderko z chrzęstem
Stworzył na pierwszej ćwiartce
Miejsce dla eremity.
Dzisiaj, na granicy pustyni,
Drugi Bóg – Dziecięca Zielona Konewka,
Stworzył morze.
Uciekam przed nimi, jestem w drodze do trzeciej ćwiartki.
Papieros jeszcze się żarzy, zamierzam w wąwozach fug,
Między ceramicznymi płaskowyżami rozpalać ogniska.
Nie wiem, co z ostatnią ćwiartką,
Kto ją zagospodaruje
I czy będzie łaskawy ten Bóg?
A może zanim się obejrzę:
Bóg – Wielka Miotła,
Zmiecie mnie poza krawędź.
sobota, 7 grudnia 2013
piątek, 6 grudnia 2013
Manifest
Manifest
Nie
pozwalajcie dzieciom
Czytać poezji
Niech wyrosną na spiżowych mężczyzn
Z błyskiem słońca na łysinach
Niech wyrosną na silikonowe sex bomby
Przyozdobione atutami paleolitycznej Wenus
Niech posługują się słownikiem z trzech
wyrazów
Nie pozwalajcie dzieciom
Czytać w ogóle
Wzmacniajcie w nich pogardę
Do wszystkiego co nie świeci
To dobry trening na XXI wiek
Nowoczesny człowiek nie może
Podlegać bezsensownym uczuciom.
Czytać poezji
Niech wyrosną na spiżowych mężczyzn
Z błyskiem słońca na łysinach
Niech wyrosną na silikonowe sex bomby
Przyozdobione atutami paleolitycznej Wenus
Niech posługują się słownikiem z trzech
wyrazów
Nie pozwalajcie dzieciom
Czytać w ogóle
Wzmacniajcie w nich pogardę
Do wszystkiego co nie świeci
To dobry trening na XXI wiek
Nowoczesny człowiek nie może
Podlegać bezsensownym uczuciom.
Inowrocław, 2000
czwartek, 5 grudnia 2013
Rondo
Rondo
Ogień
zgasł w piecu. Noc zgasła.
Stuka
do drzwi zziębnięty dzień.
Nie
chcę mu otwierać. Idę do drzwi.
Bez
słów wciska się pod kołdrę.
Na
moje miejsce. Odstawiam sen.
Trzeźwieję.
Golę się. Zmywam noc.
Oswojona
powtarzalność pozwala żyć.
Zadawać
pytania. Cichnąć. Słuchać.
Wtapiać
się, tak żeby zniknąć.
Albo
jak w wierszu z tego rumuńskiego filmu.
Zmniejszać
się do ziarenka fasoli.
Znam
świetnego poetę z tej samej ulicy.
Poeta
pyta siebie często pogodnie:
Kto
pisze twoje wiersze, daje słowa?
Czasem
proszę Poetę o modlitwę za mnie.
On
ma lepszy kontakt z nadprzyrodzonym.
U
mnie ciągle z tym kiepsko.
Jakoś
mi wszyscy oni zobojętnieli.
Na
mojej ulicy co roku to samo.
Wiosną
zielenieje szpaler drzew.
środa, 4 grudnia 2013
Pamięć
Pamięć
kochankowie
przedmieść
lekko
uniesieni ponad krawężnikiem
wypatrują
autobusu - arki unoszącej pragnienia
tam
gdzie powiatowe miasto
metropolia
rozgoryczenia
i
srających psów
na
wyszczerbionych chodnikach
monety
skrupulatnie odliczone pobrzękują
jak
parzące się w marcu koty
dwa
sześćdziesiąt rozkwita
od
grudnia do końca listopada
znikają
przystanek
odpływa
na
kilka godzin
spędzonych
pospiesznie
zanim
wróci pamięć
jednak
i tu
czasem
niebo jest błękitne
choć
autobus pełen - istna wyspa Kirke
wtorek, 3 grudnia 2013
Port (II)
Port (II)
Na linii horyzontu
Obiecuje przystań
Po to właśnie musisz
Wracać z limes mundi
Na brzeg gdzie pod stopami
Zgrzytają białe muszle w piachu
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Terytorium
Terytorium
Patrzę przez okno na świat z pokoju syna.
Najładniejsza część ulicy śpiewa na powitanie wiosny.
Szpaler drzew po obydwu stronach jezdni starcza za las.
Od skrzyżowania do skrzyżowania - mały kosmos.
Zza szyby oglądam panoramę mojego terytorium i to mi wystarczy.
Dzisiaj nie ruszam poza jego granice.
Patrzę przez okno na świat z pokoju syna.
Najładniejsza część ulicy śpiewa na powitanie wiosny.
Szpaler drzew po obydwu stronach jezdni starcza za las.
Od skrzyżowania do skrzyżowania - mały kosmos.
Zza szyby oglądam panoramę mojego terytorium i to mi wystarczy.
Dzisiaj nie ruszam poza jego granice.
niedziela, 1 grudnia 2013
X.
X. (Warkocz Euterpe.
Upał)
Gdy kanikuły dni
nastały, w upale,
Helikonu zbocza z
żaru skwierczą cicho,
Euterpe nóżkę
chłodzi w źródła krysztale
I tak się skarży
ospałej nimfie Echo:
„Dzień mi się
dłuży, gorąco drażni stale,
już sama nie
wiem co robić.” – wzdycha głucho.
Gdzież szukać
wytchnienia? Skąd przyjdziesz otucho?
„Och! Zanurzyć
się w Strymonie i pieśń złożyć.
I trzeba mi
krynicy pilnować solo,
Nuda, nawet na
trawie z kim się położyć.
Znikniesz mi
uprzykrzona nudy niewolo?”
Siostry w Porta
Capena, splin trzeba zabić.
Natchnienie na
nią spływa: „Czas się zabawić!”
Chwyta już za
aulosy, melodii szuka,
Canzonę składa:
„Poeci do mnie, tworzyć
Przybądźcie
liryków misterne cuda.
Chcę z wami
spędzić czas, laurami nagrodzić,
„Zróbmy
przyjęcie, niech pieśń rządzi – nie nuda!”
„Komu mnie dziś
w zachwyt wprowadzić się uda?
Anemoi, nieście
w świat wiadomość skrzydlatą.
Przebudźcie się
ze snu, niech się dzieją cuda,
Echo, zbudź się
w końcu! Powtarzaj, niech wzlecą
słowa nad
światem, stanie poetów cauda!
Niech czas umilą.
Słowem pięknym zachwycą!”
Zewsząd już
idą, w pląsach, w sercu z ochotą:
I Romantycy i
Klasycyści krzepcy,
I Moderniści i
Futuryści rotą,
Safony córy i
Symboliści chwaccy,
A nawet sami
Postmoderniści ławą,
Na końcu
surrealiści, brawo, brawo!
Euterpe wita,
boskie wskazuje źródło,
Zdrożonym swym
gościom, by weny nabyli,
By wszystko co
żyje, nad dziełem zastygło,
Słuchacze
kunsztem mistrzów uwieść się dali.
„Dytyramb na
cześć poezji, stwórzcie dzieło,
Które będziemy
przez wieki pamiętali!”
Już napojeni,
hołd Patronce oddali.
Lutni, harf i
fletów dźwięki pierwsze już brzmią,
Słowa muzyce
arcypiękne dodali,
Albo odwrotnie,
bo harmonią wspólnie lśnią!
Euterpe klaszcze,
mistrzostwo chwali,
Czyją zwycięską
ozdobi dziś wieniec skroń?
Roznosi się w
dal głos, po strunach śmiga dłoń.
Krążą także
puchary trunku boskiego,
Ochoty dodaje:
„Różowiej wierszu! Płoń!”
Dobiega braw głos
z Gaju Beockiego
Ekloga, ód sześć
i trenu przepastna toń.
Słychać też
utwory gatunku lżejszego.
Fraszek rój,
limeryku erotycznego,
Nie wstydzi się
nikt już i wina przybywa.
Śmiechy i gwar
ludku poetyckiego
Roznosi Echo, i
od trunków szczęśliwa,
Niesie śpiew ich
na krańce świata znanego,
Gospodyni
radości wcale nie skrywa.
Zabawa trwa, nocy
z wolna ubywa,
coraz śmielsze
składają epigramaty,
pod którymi to
humor przaśny się skrywa,
których nie
wstydziłby się Satyr rogaty,
ani Menady, które
żądza rozrywa.
Lgną do siebie i
każde odkrywa karty.
Już tam Efeb
słów miód sączy i uparty,
Gapi się chciwie
w oliwkowy piersi kątek:
„Miłość
paliwem mym, gram w otwarte karty.”
Słowa jak łuk z
cięciwą, z osnową wątek.
„O nadobna,
lilią obdaruj, bom warty,
Na koniec z ciał
stworzymy anakreontyk.”
Erato daleko, a
kwitnie erotyk!
„Spójrz na
mnie Sokole – Panterę,
Złotym
kindżałem, czuję jego dotyk,
Potrzyj o rubin
mój, porusz zmysłów sferę,
Niech iskry
błysną, niech popłynie łez potok,
Z dźwięków
chuci, z szału – utkam ci gazelę.”
W końcu pada:
„Teraz tańce przyjaciele!
Nie szczędźcie
instrumentów wcale grając
Twist, Salsę,
Mambo, dzikie rockandrolle.”
Ruszyli w tany i
się nie ociągając
Krąg barwny
stworzyli by zacząć swawole.
Wirują, ciała
gną, do rytmu klaskając.
Smugi, plamy to
gasnąc, to się rozświetlając.
W zboczach
Helikonu tworzą freski dzikie.
A Radosna z nimi
tańczy, dolewając
Wina, sypie
imbir, kardamon, wanilię.
„Bawcie się,
Drogie Dzieci mnie wychwalając!”
Wdzięcznie wśród
nich bryluje, ciesząc się życiem.
Coraz szybciej,
szybciej to pętlą to łukiem,
Wirują twarze
ich, winem rozpalone,
To któreś z
nich na murawie legnie z hukiem,
To któreś z
nich chce odejść cicho na stronę,
A korowód ten
już nie liczy się z nikim,
Własnym już
dąży szlakiem, porywa dusze.
Nie wszystkich
taniec kusi, siedzą jak basze,
Dysputy prowadzą,
wiersze oceniają,
Za wzór często
podając ich dzieła własne,
Do oczu sobie
skaczą i wymyślają,
Piętnując
oponentów umysły ciasne,
W słowach
niewybrednych im się odcinają.
Korowód brzęczy,
dyskutanci fukają
Zgiełk, gwar,
galimatias – mignie twarz pąsowa
Już nie Ludźmi
a Satyrami się zdają,
Coraz częściej
bełkot przypomina mowa,
Co raz to który
treść odda Gai czkając,
I zaczyna z
amfory sączyć od nowa.
Ponad zgiełk
libacji wybiły się słowa
Jak grzmot - „O
czym ty do mnie bredzisz …....!”
Cisza. Argument
dość twardy przyjęła głowa
Brzuch teorbanu
roztrzaskany w drzazg krocie!
W tellurycznym
już letargu tkwi. Brzmi fraza:
Teraz możesz
śnić – psychoanalitycznie.
Co w trawie śni
znokautowany muzycznie,
Przyjaciół
wszakże tłum miał wierny i liczny,
Co znalazł,
chwycił w dłoń i metodycznie
Na lutniście
wnet odwet chce wziąć fizyczny.
Stanęli
druhowie, (druhny też!) ofiarnie,
Czynem rozsądzić
spór ideologiczny.
Zaciera ręce
malarz batalistyczny:
Wśród zgiełku
bitwy bratniej epos się pisze,
A sceny mają
wymiar wprost homeryczny!
Drą z siebie
pasy, rwą włosy, wrzask tnie ciszę,
Ścierają się -
to furor katatoniczny!
Tylko Euterpe
chce uspokoić hurmę.
Krzyczy –
„Dzieci wy zabijacie poezję!”
Nikt nie słucha,
podobni są do zamieci,
Co wszystko
zgarnia. Niszczą kruchą heurezę.
„Opamiętania!”
- krzyczy. W jej stronę leci,
puchar kościany,
co uderza w jej głowę!
W chaos idąc, w
czerń łka „Niech sczezną poeci!”
sobota, 30 listopada 2013
Mliko i Mniód
Mliko i Mniód
To
zdarzyło się wczoraj:
Podał
mi kubek parującego mleka z wieczornego udoju:
„Pij
mliko póki ciepłe.”
Pachnące,
rozświetliło zimowy wieczór.
W
wielkich czarnych oczach krowy, zabłysło lato
i
trawa, którą kosiliśmy nad jeziorem.
To
zdarzyło się wczoraj:
Brnąc
po kolana w śniegu poszliśmy szukać choinki.
Dziadek
mówił z uśmiechem: „Szukaj najładniejszej,
która
najładniej pachnie. Tak, żeby starczyło do Trzech Króli.”
Na
jego wąsach usiadły wszystkie gwiazdy.
To
zdarzyło się wczoraj:
Przynieśliśmy
Najpiękniejszą z Górzyńskich lasów.
Babcia
podśpiewywała:
„Oj
czom Halu ne tancujesz, Halu ty moja!
Bo
ne maju korałikiw diwczyna twoja.”
i
parzyła drób biegający jeszcze rano po podwórzu.
To
zdarzyło się wczoraj:
„Pajda
chleba w dłoń i do drewutni marsz!”
Głos
ułana od Kleeberga odbijał się iskrami
od
sufitu, iskrami których nie zgasili ani brunatni
ani
czerwoni. Nauczyli go tylko, żeby w chusteczce
od
babci nosić pajdę chleba do późnej starości.
To
zdarzyło się wczoraj:
Siekiera
wyłuskiwała tajemnice drewna.
Zimy,
wiosny, lata i jesienie zamknięte w słojach,
sękach
i żywicy. Drzazgi fruwały dookoła,
masło
i miód mieszały się z zapachem drewna.
Dźwięczała
siekiera i skórka chleba.
A
on mi nigdy nie powiedział, że kiedyś szedł
przez
linię frontu i pola minowe, żeby uruchomić młyn.
To
było wczoraj:
W
szczeliny drewutni zaglądał mróz i wiatr,
koty
zwabione zapachem wygrzebały się z siana,
bezczelnie
zaczęły się łasić do stop.
Zebraliśmy
drwa i poszliśmy gapić się
jak
Babcia szykuje kutię.
To
wszystko zdarzyło się wczoraj a może sto lat temu?
A
ja jeszcze teraz trzymam w ręce kubek mleka
i
pajdę chleba z masłem i miodem.
piątek, 29 listopada 2013
Cukierki
Cukierki
Podał
mi dwa cukierki
wygrzebane
z odrapanej szuflady
Na
osłodę życia - powiedział.
Cukierki
leżą nie zjedzone są nieustannym przypomnieniem.
Niewiele
trzeba a świat nabiera barw turystycznego folderu.
Starszy
Pan nie zdaje sobie sprawy, że nigdy nie zjem jego cukierków.
Wkrótce
też zapomni, że cokolwiek komukolwiek podarował.
Milkną
już kroki na korytarzu
Codziennie
umyka coś drobnego
papierki
po cukierkach szeleszczące w koszu.
czwartek, 28 listopada 2013
Spowiedź Androida
Spowiedź Androida
Nie.
Nie hoduję owiec. Nie mam też elektrycznych snów.
Zobacz,
każde z wcześniejszych zdań zaczyna się literą N.
Nicość
– brak snów po dniu tak podobnym do innych.
Nienasycenie
– żeby dni sensownych było jak najwięcej.
Nadzieja
– tak, ta zawsze umiera ostatnia. Żartuję.
Widziałem.
Mogę to powiedzieć. Teraz już mogę.
Patrzyłem
na ludzi, którzy znikali atom po atomie,
ze
światłem w oczach. Do samego końca.
Trzymałem
ich za ręce, opowiadali mi swoje historie.
Prosili,
żeby zatrzymać ich w pamięci jak najdłużej.
Staram
się ale blakną twarze,
nie
pamiętam czy ich dłonie były ciepłe,
mylą
mi się kolory oczu i skóry.
Przychodzili
także stamtąd.
Wracali.
Zrastali się. Wbrew logice.
Lekko
wystraszeni, nabierali sił.
Odchodzili
do swoich spraw.
Hodować
owce, żony, mężów i wyrodne dzieci.
Ci
nie chcieli żeby o nich pamiętać.
Prosili,
żeby zapomnieć. A ja nie mogę.
Nicość
istnieje tylko w naszych umysłach.
Człowiek
jest bronią masowej zagłady,
tylko
on stwarza Apokalipsę.
Antyglobalista
trzyma w dłoni koktajl Mołotowa,
próbuje
zapalić kawałek nasączonej benzyną szmaty.
Widząc
jego nieudane próby usłużny fotoreporter
podaje
mu własną zapalniczkę. Szmata płonie!
-
Tylko dobrze się ustaw! - krzyczy.
Butelka
leci łukiem w szpaler policjantów
a
płomienie liżą ich nogi.
Quang
Duc, Siwiec, Palach, Brusewitz
Czułeś
kiedyś pogorzelca?
Smród
spalonego ciała oślepia.
Wdziera
się głęboko w płuca,
tak
że masz ochotę wyć.
Ale
Apokalipsa dopełnia się w milczeniu.
Nienasycenie
– żeby zdążyć.
Zobaczyć
jak najwięcej wschodów słońca.
Ciągle
do przodu. Nie oglądać się.
Nie
pamiętać o rocznicach, jubileuszach, świętach.
Upadanie
i podnoszenie się,
zaczyna
od dawna przekraczać granice banału.
A
ja ciągle biegnę wściekły.
Nadzieja.
Tak. Ta zawsze umiera ostatnia.
środa, 27 listopada 2013
Spodnie
Spodnie
Dotykając
czarnego gorącego materiału uświadamiam sobie
prosty
fakt
Nigdy
nie noszę spodni od garnituru w dzień powszedni
coś
zatem musiało się zdarzyć:
Egzamin
Pogrzeb
Zmartwychwstanie
Ręce
mam mokre i lepkie denerwuję się
zastanawiając
się
co
bełkocze nalany pysk znanego polityka
widzianego
w telewizorze
Coś
się stało dotykam gorącego materiału
uświadamiając
sobie prosty fakt
Spodnie
wyprasowane w ostrą brzytwę
wtorek, 26 listopada 2013
Andromeda
Andromeda
Chcę żebyś wiedziała, jak mocno wpatruję się w rozgwieżdżone niebo i jak lodowate są ostatnio noce.
Pamiętam jak jeszcze wczoraj piliśmy z jednego kubka malinową herbatę.
Pamiętam grające na ścianach cienie.
Dzisiaj, wypatruję cię w refleksach chrzęszczącego śniegu, i w mlecznej drodze.
W tę lodowatą noc, wpatruję się w krystaliczne niebo.
Niczego to jednak nie zmienia.
Chcę żebyś wiedziała, jak mocno wpatruję się w rozgwieżdżone niebo i jak lodowate są ostatnio noce.
Pamiętam jak jeszcze wczoraj piliśmy z jednego kubka malinową herbatę.
Pamiętam grające na ścianach cienie.
Dzisiaj, wypatruję cię w refleksach chrzęszczącego śniegu, i w mlecznej drodze.
W tę lodowatą noc, wpatruję się w krystaliczne niebo.
Niczego to jednak nie zmienia.
poniedziałek, 25 listopada 2013
Lapidarium Jatom (Tablice)
Lapidarium
Jatom (Tablice)
Ziemio
słona
Ziemio!
Między
szczelinami chodnika
głos
Kantora
ledwie
słyszalny
j'he
szlama raba min szemajja w'chajjim...
W
trotuarach tego miasta
łkają
pocięte
zagubione
mem
i
szin ze słów
j'he
szlama raba min szemajja w'chajjim...
Chodnik
parzy
siedemdziesiąt
lat
i
nic
buty
esesmanów
walonki
czerwonoarmistów
trampki
licealistów
sandałki
dziewczynek sypiących kwiatki
wystukiwały
j'he
szlama raba min szemajja w'chajjim...
Wstyd
wżera się w skórę
w
kości
za
tych co zapomnieć kazali
za
tych co zapomnieli
szeleści
żwir i kasztanowce
j'he
szlama raba min szemajja w'chajjim...
niedziela, 24 listopada 2013
IX.
IX.
Gałęziami wierzby delikatnie porusza wiatr.
Wydaje się, że teraz zapanuje cisza,
i że skończyła się jesienna destrukcja.
Patrzę przez świat na zamknięte okno,
bezpiecznie tłumi każdy szum,
miękko zniekształca blade światło.
Zdezorientowany wpatruję się w światło.
Cieszę się, że za oknem cichnie wiatr,
i cichnie z każdą minutą deszczu szum.
Po tej stronie niczym nie zmącona cisza,
jak strażnik dzieli mnie od świata okno,
po jego drugiej stronie jesienna destrukcja.
Gdzieś daleko odbywa się destrukcja,
w gęstych chmurach znika dnia światło.
W oku cyklonu błękitne, przejrzyste okno.
Dookoła noc na strzępy rozrywa wiatr,
Przed uderzeniem nawałnicy błoga cisza,
jedynie daleki słychać oceanu szum.
Z tej strony jest ciepło, cichy kaloryfera szum,
a w radio seny głos powtarza: „Destrukcja“.
Poza tym senna dookoła cisza.
Miasto oddaje nocy sztuczne światło.
Noc wcale nie jest czarna, tylko cichnie wiatr,
próbuje się dostać do środka przez zamknięte okno.
Chroń mnie moje okno!
Zagłusz ten szum!
Niech nie wdziera się tu wiatr!
Po drugiej stronie destrukcja,
mdłe latarni ulicznych światło.
Niech mnie ogrzewa obojętności cisza.
Dzisiaj nie będzie spokoju, to złudna cisza,
bo przed zgiełkiem nie obroni okno.
Wdziera się w ten spokój niebieskie światło,
w środku słychać rozbieganych myśli szum.
Dzisiaj noc ma imię destrukcja „Destrukcja“.
Wyje za oknem jej szalony brat „Wiatr“.
Porusza gałęziami wiatr, i złudna za oknem cisza.
Jesienna destrukcja wdziera się przez zamglone okno.
Ściszonego radia szum, kradnie brzaskowi światło.
sobota, 23 listopada 2013
Sobota. Szósta rano.
Sobota. Szósta rano.
Daj pospać sunąca przez mieszkanie deskorolko.
Daj poleżeć chociaż chwilę dłużej prośbo o herbatę i kanapkę z serem i ogórkiem.
Nie płosz kolorowego snu telewizorze wychwalający na cały regulator, masę niepotrzebnych rzeczy.
Daj pospać psie szczekający nad uchem.
Zostaw mnie w spokoju dźwięku tłuczonej szklanki.
Chcę się przewrócić na drugi bok.
Z dziwnym uśmiechem mówisz:
„Dzisiaj się nie wywiniesz, kochany.”
Wlokę sen do łazienki słysząc za plecami tupot bosych stóp.
W kuchni, odsłaniam zasłony i po śniadaniu zaczynamy wyliczankę:
Jedna kapsułka Strattery,
Jedna tabletka Abilify,
Dwieście mililitrów Convulexu.
Całkowicie budzi mnie kawałek szkła w stopie ze zbitej szklanki
i głośny śmiech jeżdżący po przedpokoju na deskorolce.
Daj pospać sunąca przez mieszkanie deskorolko.
Daj poleżeć chociaż chwilę dłużej prośbo o herbatę i kanapkę z serem i ogórkiem.
Nie płosz kolorowego snu telewizorze wychwalający na cały regulator, masę niepotrzebnych rzeczy.
Daj pospać psie szczekający nad uchem.
Zostaw mnie w spokoju dźwięku tłuczonej szklanki.
Chcę się przewrócić na drugi bok.
Z dziwnym uśmiechem mówisz:
„Dzisiaj się nie wywiniesz, kochany.”
Wlokę sen do łazienki słysząc za plecami tupot bosych stóp.
W kuchni, odsłaniam zasłony i po śniadaniu zaczynamy wyliczankę:
Jedna kapsułka Strattery,
Jedna tabletka Abilify,
Dwieście mililitrów Convulexu.
Całkowicie budzi mnie kawałek szkła w stopie ze zbitej szklanki
i głośny śmiech jeżdżący po przedpokoju na deskorolce.
piątek, 22 listopada 2013
Recitativo
Recitativo
Kundel
podszedł do dmuchawca. Dotknął go językiem podobnym do plastra
szynki.
Sprawił,
że delikatny puch uleciał w przestrzeń. Znudzony pies położył
się w trawie.
Ignorując
wszelkie zasady, wyciągnął się na plecach i tarzał ze szczęścia.
Może
to ja byłem tym psem. Dotykałem główek mleczy i wypuszczałem w
świat
zakodowane
w ziarnach chwile radości nic nie znaczącego bytu. O istnieniu.
Może
to ja tarzałem się w wysokiej trawie, analfabeta czytający listowy
papier nieba.
czwartek, 21 listopada 2013
Nokturn II
Nokturn II
Gwiazda co podobno spełnia życzenia.
Spala na popiół karton nocy. Znika.
Przegapiłem ją śpiąc. Przecieram szybę.
Zdaję sobie pytanie. Jak można? I po co?
Bezruch. Popiół i pęd ku forpocztom przeszłości.
Kiedy po raz pierwszy zrobiliśmy to w sadzie.
Leśmian chichotał. Bo jak można uprawiać seks
w malinach? A jednak. Sok. Do dzisiaj słodki.
Jest tylko mgła. Popielata sceneria. Cekiny na niebie.
Niecierpliwie przymierzam garnitur z ciszy.
Ty masz intuicję, z której kroisz ponad miarę.
Szeroko jak horyzont. Z gestem jak horyzont.
Gwiazda co podobno spełnia życzenia.
Spala na popiół karton nocy. Znika.
Przegapiłem ją śpiąc. Przecieram szybę.
Zdaję sobie pytanie. Jak można? I po co?
Bezruch. Popiół i pęd ku forpocztom przeszłości.
Kiedy po raz pierwszy zrobiliśmy to w sadzie.
Leśmian chichotał. Bo jak można uprawiać seks
w malinach? A jednak. Sok. Do dzisiaj słodki.
Jest tylko mgła. Popielata sceneria. Cekiny na niebie.
Niecierpliwie przymierzam garnitur z ciszy.
Ty masz intuicję, z której kroisz ponad miarę.
Szeroko jak horyzont. Z gestem jak horyzont.
środa, 20 listopada 2013
Nihil
Nihil
Odbija
mi się Sartrem.
Za
moim oknem budują
Autostrady
i wieżowce.
Ponad
ogrodem wyznaczono
Korytarze
dla
śmigłowców bojowych.
Czy
ty mnie, wiesz, tak w ogóle?
Patrzę
w sufit, w mleczne kręgi.
Jest
mi nijako. Dobrze.
Siedzisz
odwrócona
Już
tylko pojedyncze lodowce
Zostały
na szczytach kręgosłupa.
Przygarnijmy
kota. Utuczymy go, spasiony zostanie padyszachem domu.
W
nocy nie zgubimy do siebie drogi kiedy zielonymi ślepiami rozjaśni
Ścieżki
między meblami.
Albo
będzie latarnią morską wyludnionego archipelagu.
W
deszczowe dni będziemy go obserwować dumnie spacerującego
Po
ogrodzie.
Czy
ty mnie? Wiesz.
Werbel
wybija rytm.
Równaj,
równaj, równaj
Nie
nadążamy.
Wszystko dlatego, że
Ciągle
jestem karłem stojącym na klifie.
Dziwolągiem
któremu kiedyś się zamarzyło
Posłuchać
oceanu gryzącego wędzidło brzegu
I w
nieustannym galopie pieniącego się na porzuconych muszlach.
Teraz
wróciłem, żeby usiąść na skraju twojego uda
I
przepędzić zimę.
wtorek, 19 listopada 2013
Mozaika
Mozaika
Nie
wiem co mnie podkusiło.
Może
zmęczyła mnie zabawa,
ale chyba nie aż tak bardzo,
skoro
wracałam piechotą.
Rzeczywiście,
trochę szumiało mi w głowie.
Musiałam
usiąść, ale nie wiem,
dlaczego
na środku tej drogi.
Nie
widziałam, kiedy uderzyło
we
mnie osiemnaście ton.
Mama
zawsze mówiła mi – Jesteś piękna. Byłaś zawsze i ciągle
jesteś.
Zobacz
teraz to zdjęcie i popatrz na moją twarz.
Kochana
Mama. Nigdy nie potrafiła kłamać.
Kiedy
mnie wybudzili z narkozy,
Lekarz
powiedział, że przypominam mozaikę.
Mówił,
że widział coś takiego we Włoszech,
i
że jestem pietra dura. Teraz już wiem, co to znaczy.
Każda
kość, kostka i kosteczka, kamyk rozrzucony bezładnie.
To
niesamowite, wiesz musieli mnie znowu układać od początku,
dopasowywać
szkielet do obwisłej skory.
Po
tym wszystkim, chcę jeszcze tylko
zobaczyć
Florencję.
Kochana
Mama mówi, że świat przede mną,
i
ona pojedzie dokąd chcę.
Czuję
się dziwnie, bo dopiero teraz mam marzenia.
Myślisz,
że dam radę pojechać tam,
do
tych Włoch i zobaczę mozaikę?
poniedziałek, 18 listopada 2013
Leżę
Leżę
Myślę,
żeby się podnieść, pójść dalej.
Nie
jestem pijany, ani odurzony, nawet
głodny
nie jestem, szczególnie pobudzony też.
Leżę,
opierając bose stopy o miasto,
Czuję
ukłucia, ostrych czubków drzew i wież.
W
dłoni, torebka prażonego słonecznika.
Świeci
słońce – rozgryzam pestki.
Leżę
i myślę, żeby wstać, ale tylko myślę.
W
tej właśnie chwili , najważniejsze
są
ziarna słonecznika i wypluwanie łupinek.
Obowiązek
nakazuje mi wstać.
Świat
nakazuje mi wstać.
Sumienie
nakazuje mi wstać.
Jednak
drgają tylko mięśnie,
które
podają słonecznik do ust,
wyłuskują,
gryzą i połykają.
Najważniejsza
jest melodia pękających łusek,
Moment,
kiedy wyplute lądują w trawie,
a
smak ziaren powoli dociera do mózgu,
sprawiając,
że przywieram mocniej do ziemi.
To
jest ten moment szczęścia, kiedy wiem że niczego nie muszę.
Nie
muszę wplatać w ten wiersz wulgaryzmów.
(Chociaż
mam świadomość, że w końcu będę musiał wstać)
Nie
muszę za niczym gonić, ani uciekać.
(Chociaż
ktoś, tak mi się wydaje, czeka i będę musiał wstać)
Nie
muszę nawet skończyć tego wiersza.
(Chociaż
wiem dokładnie – to koniec i muszę jednak wstać)
niedziela, 17 listopada 2013
VIII.
VIII.
Kiedy mówisz Kujawy
myślisz płasko.
Myśląc o tym mieście mówisz
Solanki.
Przypomina się polna droga,
inkrustowana zielenią panorama,
zaułki miasta znane na pamięć.
Zawodna jest pamięć,
przypominasz więc Kujawy,
wraca panorama.
pola ułożone płasko,
czarna polna droga,
prowadząca w Solanki.
Dzisiaj puste, ciche Solanki.
Wyświetla obrazy pamięć.
Ławka w tym parku tak droga,
twoje Kujawy,
gdzie wcale nie płasko,
koronami w górę strzela panorama.
Postrzępiona panorama,
wklejone w nią Solanki,
życie tu płynie płasko,
nie obciążając pamięci.
Drzemią spokojnie Kujawy,
tak senne i cisza im droga.
We mgle majaczy droga,
znika swojska panorama,
senne, płaskie Kujawy,
za plecami coraz dalej Solanki.
Uczysz się jeszcze na pamięć,
tej ziemi leżącej płasko.
Wije się płasko,
czarna droga,
na pamięć,
za tobą panorama,
przyklejone do niej Solanki,
oswojony kawałek świata – Kujawy.
Kujawy, nigdy dla ciebie nie było tu
płasko,
Daleko Solanki, coraz dalej prowadzi
droga,
nie blaknie zaułków i pól panorama,
którą znasz na pamięć.
sobota, 16 listopada 2013
Kendo
Kendo
Kendo (Wiosna)
Świst
ostrych mieczy.
Błysk
srebrnych kling oślepia.
Precyzją
ciosów.
Szukam
prawdy idąc sam,
Walczę
z cieniem obok mnie.
Gołąb (Lato)
Rozdarł
go na pół,
w
locie drapieżny sokół.
Koty
chłepcą krew.
Tnąc
drogę płynie lekko,
Pióro
w czerwonej rzece.
Jesień (Jesień)
Wicher
za oknem.
W
pokłonie drzewa zgięte,
Tulą
latarnie
Łzy
świata spływają w dół.
Jest
noc, świat drży, gnę się z nim.
Briefe und Zeitung (Zima)
Osiemdziesiąt
lat,
schody
skrzypią tak samo,
choć
ludzie inni.
Pod
mosiężną tabliczkę,
wrzucają
ciągle pocztę.
piątek, 15 listopada 2013
Brenda Lee
Brenda Lee
Śpiewa noc
Szeleści w koronach
Zwabione chrapliwym trelem
Ćmy chcą odbić mieszkanie dla siebie.
Brenda zna moc słowa
Wibrowanie.
Śpiewa noc
Szeleści w koronach
Zwabione chrapliwym trelem
Ćmy chcą odbić mieszkanie dla siebie.
Brenda zna moc słowa
Wibrowanie.
czwartek, 14 listopada 2013
Jazon
Jazon
I.
Kobieta,
która mnie niesie wciąż
od
lat, nie pozwala mi upaść.
Powtarza
– umiesz iść sam, wiem to.
Kiedyś
będziesz gotowy na krok,
ten
pierwszy, znowu samodzielny,
otworzysz
znów oczy i serce
byle
dalej mieć mrok za sobą.
Kobieta,
która mnie niesie wciąż,
chociaż
zaciska usta z bólu,
ma
ciągle w oczach iskry życia,
zapalające
mój mały świat
i
zamienia w popioły żyzne
czerniejące
kikuty sadów,
pod
powiekami tkwiące bólem
Kobieta,
która mnie niesie wciąż,
czasem
poskarży się półgłosem,
czasem
wykrzyczy ból prosto w twarz.
-
Odważ się w końcu żyć i weź mnie
wreszcie
w ramiona i nieś w bezkres,
krokiem
pewnym, jak kiedyś szedłeś
umiejąc
marzyć, kochać i żyć.
II.
Wychodzę
z ciepłego mieszkania.
Tak
zawsze kończy się rano sen
-
smakiem kawy i chleba z masłem.
Po
omacku szukam jeszcze ust
sennej,
domowej Hypsipyle.
Do
jutra – szepczę, znikam cicho,
kurtkę
wkładam na zbolały grzbiet.
Cień
znika w chłodzie listopada
chmurnego
czarownika smutku,
świecącego
złośliwie w oczy
ślepiami
sodowych latarni.
Prowadzony
donikąd patrzę
na
wstęgę ludzkich szarych cieni.
Od
smugi aut mknących w mrok ślepnę.
Potrącam
innych oślepionych.
Zaczynamy
poranny pacierz,
siarczystych
pozdrowień bliźniego.
Krótkie
eksplozje z ust nie ranią,
bo
pancerz twardy ma już każdy.
Obojętnego
– Przepraszam! - zgrzyt,
i
wszystko znowu w mroku znika.
III.
Z
kawałków szkiełek kolorowych,
człowiek
mieniąc się idzie w tłumie,
ludzi
z kolorowych kawałków.
Pobrzękuje
na wietrze, chrzęści.
Człowiek
odbija się w szkle wystaw.
W
taflach ich gładkich i matowych,
oceanów
bezkresnych widma,
ławice
marzeń do spełnienia.
Stalowych
masztów smukłe drzewce,
prowadzą
w dal żaglowce białe.
Syreny
kwilą swoje pieśni,
plastikiem
wabiąc piersi gładkich,
sen
obiecują w trójwymiarze.
Skórę
prawdziwą, ludzką, gładką
dotknąć
jej można i przytulić,
Żadnych
– szkieł, ran, bólu i krwi plam,
człowiek
nie rani już człowieka,
choć
szkieł ma wbitych w duszę milion.
Z
kawałków kolorowych szkiełek
człowiek,
mieniąc się znika w tłumie,
uśmiecha
się szydząc z tej mrzonki.
środa, 13 listopada 2013
Kantata
Kantata
„Zostałem
taki,
jaki
był pierwszy głaz
narzutowy,
człowiek
z mnóstwem dziurek.”
Paul
Snoek „Skalp”
Ironicznie
– wszystko pozostało
takie
samo
mimo
prób rzeźbienia
rozłupywania
gładzenia
i
ględzenia
Wdycham
głęboko
tampon
powietrza
nasączony
skoszoną
trawą
Wszystko
oszalało
niezrozumiały
hedonizm
przeczy
idei związku
i
świat układa pierwszą strofę
wiersza
o
przetrwaniu, ruchu
niezmienności
życiu
wtorek, 12 listopada 2013
Jadąc
Jadąc
Jadąc
przez Europę z nosem przyklejonym
do
brudnej szyby autokaru,
Każdą
autostradę porównujesz ze ścieżkami dzieciństwa.
poniedziałek, 11 listopada 2013
Wilk
Wilk
Z
nosem przy ziemi, zatrzymuję się od czasu do czasu.
Wyznaczam
własne terytorium, gorącym oddechem.
Biegam
truchtem dookoła miasta, szczerząc kły.
żyję
na pograniczu, nasłuchując odgłosów w ciemności.
Nie
mam stada, już nie mam stada. Znowu wybrałem.
Zostałem
sam, na granicy miasta, dziki i wolny.
Czasem
patrzę na nie z daleka, przyczajony wśród traw.
Szczególnie
pięknie wygląda w nocy, wyobrażam sobie,
że
patrzy na mnie tysiąc innych, czujnych wilków.
Ale
w jego zakamarkach, ujadają tylko dzikie psy.
Biegają
stadami, trzymamy się od siebie z daleka. Mimo wszystko.
Wiemy
o sobie, ale zajmujemy się własnymi sprawami.
Ja
sikam na polne kamienie, one na mury kamienic.
Przekonani
o własnej wyższości,
Trzymamy
się od siebie z daleka.
Chociaż
pijemy z kałuż po tym samym deszczu,
wyjemy
do tego samego księżyca,
czeka
nas ten sam kij hycla.
niedziela, 10 listopada 2013
VII.
VII
Miniaturowy
ogród na balkonie, popsuty zegar z kukułką.
Kilka
grafik za szkłem na ścianach. Bezruch, niepokojący
i
zauważalny brak tykania zegara. Nawet drobinki kurzu
w
tym domu zastygły w promieniu mlecznego światła.
Kiedyś
potrafiłem robić więcej hałasu. Wprawić w szalony wir
te
niemrawe drobinki. Światło też było jaśniejsze i tykał zegar.
Wszystko
jednak mi zbrzydło. Nie słucham już radia i płyt.
Drażnią
mnie nawet własne kroki kiedy muszę się stąd ruszyć.
Sterty
gazet, półki z książkami w wyblakłych oprawach. Biurko.
Nawet
nie czuć starości, swądu wypalonego człowieka. Umierania.
A
może to spokój? Rezygnacja oczekiwania, niepotrzebne oswajanie
starego
nienazwanego przyjaciela, bezszelestnego ale obecnego.
Widzisz,
nawet nie czuję się stary. Nawet nie zmęczony.
Codziennie
rano idę na spacer tylko jedną bezpieczną ścieżką:
Od
kuchni do sypialni, z przystankiem na łazienkę.
I
to nie zawsze. Zapominam drogę w stronę drzwi wyjściowych.
Nasz rozmowa
postrzępiona ciszą gaśnie w półmroku. Znużeniu.
Często milkniemy, choć
ciśnie się tyle pytań. Nic tu po mnie.
Ściany mieszkania
wypychają mnie na zewnątrz. Jestem intruzem,
ciekawością i
gwałtownymi ruchami uniemożliwiam porozumienie.
Zrozum,
już niczego nie chcę pamiętać. Obrastam przeczuciem.
Wykluczyłem
się sam, granica jest na progu i tak mi dobrze.
Za
tym progiem to już nie mój świat. Została mi zdechła kukułka.
I
kilka wspomnień, których nie potrafię się pozbyć. Idź już.
Stwierdzam, że nic tu
po mnie. Zbieram się do wyjścia. Zamieram.
I wiem, że skłamał,
kiedy zamiast odprowadzić mnie do drzwi,
uśmiecha się patrząc
w stronę miniaturowego ogródka na balkonie,
sztubackim dmuchnięciem
wprawia w ruch drobinki kurzu
prawie nieruchome i
martwe w mdłym promieniu światła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)